O spódnicy, nadwadze i aktywności fizycznej.

/
8 Comments


Zamówiłam w pewnym sklepie internetowym spódnicę. Po wybraniu fasonu, zaznaczyłam automatycznie rozmiar S. Dla czystej formalności postanowiłam sprawdzić wymiary. Początkowo nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia, aż do momentu, gdy wzięłam metr krawiecki, co by sprawdzić ile tam u mnie. Gdyby była to scena z filmu, to na pewno teraz zrobiliby zbliżenie na moje wytrzeszczone oczy i podłożyli muzykę z "Psychozy" (https://www.youtube.com/watch?v=0WtDmbr9xyY 1:09 polecam odsłuchać). Ani S, ani M, ale....L?! Jasny gwint, jakim cudem? Jeszcze ostatnim razem, gdy się mierzyłam byłam lekka jak piórko. Z tym, że ten ostatni raz mógł być jakieś dwa lata temu.
Nie wierząc osiągniętemu w talii wynikowi, odmierzyłam ile tam będzie w spódnicy w rozmiarze M i obwinęłam się znowu metrem. Okej, wciągnę brzuch i emka będzie jak ulał. I wtedy naszła mnie myśl, że jednak trzeba coś ze sobą zrobić. Pojawiło się jednak wiele konfliktowych zagadnień, z czego najważniejsze, to: Jaką formę aktywności wybrać? W domu odpada, bo się nie zmotywuję. Głupie to cholernie, ale pewnie dopiero jak mi karnet z fitnessu walnie po portfelu, to zacznę uczęszczać regularnie. W takim razie, może na świeżym powietrzu? Spacery odpadają, bo za dużo czasu (którego nie mam), a za mały efekt. Poza tym jak raz z Mężem zapoczątkowaliśmy niby taki regularny cykl, to po drodze wstąpiliśmy na fryty z ketchupem, a do domu przytachaliśmy po wuzetce i cieście z galaretką. Bieganie, to rzecz z góry skreślona. Ostatni raz, gdy mi się to zdarzyło, byłam jeszcze w liceum - wrzuciłam drugi bieg w nogach, żeby złapać odjeżdżający autobus, po czym wyrżnęłam na lodzie, w kozaczkach na obcasie, a pan kierowca zaśmiał się głęboko i odjechał. Czekałam 40 min na kolejny pojazd komunikacji miejskiej, a następnie szłam przez całe miasto z rozerwanymi rajstopami i krwawiącym kolanem - ot taka stylizacja na pannę lekkich obyczajów. To definitywnie zabiło moją duszę maratończyka. Ostatnio przez myśl przeszedł mi basen. Odkopałam już nawet strój jednoczęściowy, po czym zniechęcił mnie znajomy, który złapał ostatnio w ten sposób nieprzyjemną chorobę skóry. Do tego musiałabym regularnie golić nogi. Fitness - tu pojawia się problem, że najzwyklej w świecie się wstydzę. Teraz włącza mi się syndrom szkoły podstawowej, w której wszędzie biegasz z ulubioną koleżanką za rękę i chichoczesz po kątach, ale na samą myśl uczestnictwa w takich zajęciach, odczuwam psychiczny dyskomfort. Że nie ogarnę ruchów, tępa, że po piętnastu minutach (jak zwykle) dostanę zadyszki, tachykardii i będę błagać o eutanazję, a ludzie w koło będą patrzeć. Jako ostatnia pozostała siłownia. Zdrowy tryb życia, ćwiczenia i ogólne bycie FIT stało się bardzo modne. Super, promujmy to, szczególnie, że żyjemy w kraju, w którym prawidłową masę ciała przekroczyło już ponad 52% osób. Zaczęłam podpatrywać wśród znajomych osoby (oczywiście głównie kobiety), które regularnie "pakują" i znalazłam powody, które wykluczają mnie z grona osób, które mogłyby uczęszczać na siłkę, a mianowicie:
  • Nie mam czasu na wykonywanie naprawdę starannego makijażu przed uczestnictwem w zajęciach fizycznych. A byle jaka przecież nie pójdę, co nie?!
  • Nie potrafię jednocześnie: wypinać seksownie pupy, wciągać brzucha, układać ust w dziubek, a do tego robić selfie w lustrze. Nie, żebym nie ćwiczyła, co to to nie! To chyba jedyna rzecz, którą ćwiczę regularnie, ale sami rozumiecie - nie wszyscy są do tego stworzeni.
  • Nie czuję tych endorfin szalejących w moich żyłach, gdy rzucę na Facebooku hasłem  "Czy wie ktoś, gdzie można w Sylwestra/Boże Narodzenie/Wielką Sobotę (niepotrzebne skreślić) spompować bicka?"  albo "Żeby wyglądać jak kociak (raaaar - to taki odgłos, ala miauczenie czy mruczenie), najpierw musisz spocić się jak świnia"
  • Musiałabym się nauczyć nowego słownictwa lub nowego zastosowania słów już mi znanych (jakiż to język polski jest bogaty) typu: "cardio", "sory, teraz jestem na redukcji", "moge wpierdzielać po teraz robię masę, nie? hyhyhy", "pompujemy", "jest ogień, pompa", "rzeźbimy"
  • Problematyczne wydaje się być mówienie do wszystkich znajomych "koksie". Zawołasz: "Ej koksie!" i wtedy obraca się dwudziestu koksów, a nie ten jeden koks, który akurat Cię interesował.
  • Jedyne odżywki, które uznaję, to te do włosów. 

Chyba pozostanie mi rowerek stacjonarny u Teściowej.





PS. Spódnica przyszła. Emka za duża. Rozmiarze duże S witaj ponownie w domu! Żegnaj aktywności fizyczna.
PS2. Motywacja pilnie poszukiwana.
 
 Photo: iqkartka.pl


You may also like

8 komentarzy:

  1. Też się tak przeraziłam po porodzie, i wtedy się za siebie wzięłam. Chodakowska dała mi popalić i teraz się jakoś trzymam :P skoro nosisz S to jest bardzo dobrze!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Problem najwiekszy jest w tym, ze ja jeszcze nie bylam w ciazy.... :D

      Usuń
  2. Mam podobne odczucia co do siłowni i biegania ;) Ale potrafię jak trzeba to zmotywować się do ćwiczeń w domu. /Justyna.

    OdpowiedzUsuń
  3. No ja z fitnessem czuję się słabo. Noszę Lkę ale dobrze na mnie leży :) i oprócz wiotkości brzucha nie mam sobie nic do zarzucenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozmiar nie do końca ma znaczenie ; ) Gdybym nosiła M, L czy XL, ale czułabym się w tej figurze dobrze, to na pewno metka nie miałaby dla mnie znaczenia. Mnie zaczęło doskwierać zjawisko "skinny fat", które chyba wzięło nade mną górę. I to jest problem.

      Usuń
  4. No ja z fitnessem czuję się słabo. Noszę Lkę ale dobrze na mnie leży :) i oprócz wiotkości brzucha nie mam sobie nic do zarzucenia.

    OdpowiedzUsuń
  5. Boże, jak ja się cieszę, że jest jeszcze ktoś, kto nie lubi biegania i tych wszystkich siłowni, które teraz tak modne! Co za ulga!

    P.S. jestem mega chudzielcem, to się czuję usprawiedliwiona i mam nadzieję, że to zasługa genów, bo nie cierpię sportu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Genów nie oszukasz, ale ja do pewnego czasu byłam szczypior i miałam sporą niedowagę. Ostatnio natomiast kilka kilo "nad" jest moim problemem :P

      Usuń

DZIĘKUJĘ!

Obsługiwane przez usługę Blogger.