Ostatnio mam na głowie zajebiście dużo (i jeszcze więcej). Do nowego roku nie zapowiada się, żeby było inaczej. Tak naprawdę po pierwszym stycznia też niewiele się zmieni, ale zawsze wolę myśleć, że jeszcze tylko miesiąc jak w rollercoaster'ze, a potem będzie trochę lżej. Co raz częściej żyję zgodnie z Prawem Murphy'ego: Nie wierz w cuda – zdaj się na nie i jakoś to idzie do przodu. Kiedy sprawy zaczynają mnie przytłaczać, nie jestem w stanie z czegoś zrezygnować, doby nie da się wydłużyć, a sen skróciłam już do minimum - uciekam. Na początku roku Mąż zapakował mnie do auta i spędziliśmy kilka dni nad morzem. Po naprawdę intensywnych miesiącach, czułam się jakby łaska uświęcająca spływała na mój zmęczony łeb. Kilka dni wylogowania ze świata, z dala od obowiązków, problemów i spraw niecierpiących zwłoki, naładowało mi akumulatory tak, że mogłabym na raz przebiec maraton, zrzucić tonę węgla i wejść na Kilimandżaro.


Gdy nie mogę sobie pozwolić na ucieczkę (lub gdy stan konta nie chce mi jej umożliwić), z sentymentem wracam do tego, co już za nami. Podpinam dysk, otwieram folder ze zdjęciami i wracam do tych wszystkich cudownych wspomnień z myślą, że już tam byłam, widziałam, zachwyciłam się i znam to. I może to nie do końca potrafi dać mi takiego kopa jak odpoczynek od rzeczywistości, ale przynajmniej zmieni choć odrobinę mój dotychczasowy status "low batery". I dlatego dziś przychodzę tu z Madrytem - naprawdę wyjątkowym miastem na mapie Hiszpanii.

Spędziliśmy tam zaledwie 1,5 dnia, z czego spacerowaliśmy bezustannie przez jakieś dwanaście godzin. Mam wrażenie, że to miasto właśnie do tego zostało stworzone. To, co bezapelacyjnie zachwyca, to architektura - wyjątkowo zadbane, efektowne budynki, które stają w opozycji do tego, co mogliśmy zobaczyć w Porto, o którym pisałam już w tym poście.
 

 Wywiozłam też stamtąd niesamowite doznania kulinarne. Przy okazji pobytu w Madrycie koniecznie musicie odwiedzić Mercado de San Miguel - ogromna hala, z mnóstwem mikrostoisk, na których można dostać wszystko - owoce morza, mięso, alkohol, słodycze, a przede wszystkim tapas! To właśnie tam po raz pierwszy próbowaliśmy tych z ośmiornicą i z mulami - te drugie zdecydowanie skradły moje serce! Drugim miejscem na liście "do spróbowania" jest knajpka 100 montaditos - hiszpańska sieciówka z minikanapkami od 1 euro i boskim, letnim winem.

 

Trzecim i - chyba - najważniejszym punktem są zielone miejsca, chyba z tęsknoty za ich brakiem w Polsce. Może nie mieszkam w mieście porównywanym do Krakowa czy Warszawy, ale nie jest też to jakaś dziura, a jednak nie mamy parków, w których można byłoby spędzać czas z rodziną czy przyjaciółmi. W hiszpańskich miastach jest to zupełny standard. Jogging? Zabawa z dziećmi? Bardzo proszę. Piknik z przyjaciółmi? Pływanie łódką i karmienie kaczek? Nie ma problemu. Cisza i książka? Drzemka na łonie natury? Oczywiście! W Madrycie moim faworytem jest Park Retiro, który stałby się moim drugim domem, gdybym akurat mieszkała w hiszpańskiej stolicy, a poniżej kilka zdjęć z tego wyjątkowego miejsca.



Byliście może kiedyś w Madrycie? Jakie są Wasze sposoby na przeładowane akumulatory? ;-)


Od samego początku blog miał mieć drugie dno. Miał być miejscem, które będzie Was bawić, które sprzeda dobry przepis na zupę, które będzie współczuć w czasie sobotniego sprzątania. Miał być też miejscem, w którym łatwo będzie znaleźć odpowiedzi na nurtujące pytania, a szczególnie problemy z areny z szerokim polem do popisu, jaką jest małżeństwo. Trafiłam niedawno przez zaproszenie jednej z blogerek do grupy, która scala (głównie) kobiety w związkach - zarówno te po słowie jak i przed węzłem ze ślubnego kobierca. Na razie jeszcze sama dziwię się, że tak łatwo przyszło mi kliknięcie "dołącz", bo nie lubię sekciarstwa, mydlenia ludziom oczu i pieprzenia, że wszystko będzie zajebiście, jeśli wiesz, że to nieprawda. Trochę jakbyś zepchnął kogoś z urwiska, pokazując spadającemu okejkę. Na szczęście Marlena z chirurgiczną precyzją dba o to, żeby wszystko było w jak najlepszym klimacie i smaku. W grupie może nie wiele się udzielam i bardziej przyjęłam pozycję socjologicznego obserwatora, ale jeden fakt nie przestał mnie zadziwiać. Mianowicie pojawił się - dość popularny tam - kryzys w młodych małżeństwach. I tak naprawdę zdałam sobie sprawę z tego, że mimo, że na co dzień jestem wyszczekaną osobą, wcale nie wiem, co mogłabym tym babeczkom poradzić. A co gorsza - nie wiem co sama zrobiłabym dla ratowania swojego związku. Jesteśmy z Małżem bardzo temperamentnymi osobami - Teściowa zawsze powtarza, że spokojna to by z Nim nie wytrzymała. Ma to swoje plusy, bo Nasze "kłótnie" nigdy nie trwają długo - każdy powie, co mu leży na wątrobie, czasem podniesie głos, drugie ryknie, żeby na niego nie krzyczeć, ewentualnie wbijemy sobie po małej szpili, co by zakłuło w tyłek i po sprawie. Przemilczenie problemu nie wchodzi w rachubę, bo żadne z nas nie wytrzymałoby ciśnienia ze środka. Dzięki temu nie mamy cichych dni i zawsze zasypiamy razem, z walką o to, kto pierwszy zarzuci na kogo śledzia. Dla wyjaśnienia motywu śledzia dodam tylko, że jest to noga, a kwestia rozbija się o to, kto obraca się plecami i czeka na poczucie zwłok drugiego zawieszonych na swej tylnej części ciała jakimi są plecy oraz goleń. I jest mi trudno wyobrazić sobie, że mogłoby być inaczej. Że to wszystko między Nami miałoby przestać mieć jakiekolwiek znaczenie. I nie biorę tu pod lupę udziału osób trzecich, tylko zwykłe wypalenie uczuć. Gorsze jest jednak to, że temat nie dotyczy Grażyny i Zbyszka, którzy po czterdziestu latach małżeństwa ogarnęli, że już od pięciu ze sobą nie śpią, a tak w ogóle to trudno im przypomnieć sobie, kiedy powiedzieli drugiemu "kocham". To dotyczy tych dwóch, którzy jeszcze nie tak dawno biegali w białej kiecce i muszce pod szyją, co tak piszczeli ze szczęścia, że aż fajerwerki chciały wyjść uszami. A teraz się po prostu zjebało. I wybaczcie momentami ekspresję mojego słownictwa, ale niesie to konkretny przekaz - gdybym napisała, że się zepsuło, to nikt nie poczułby dramatu sytuacji, bo mikser też się może zepsuć i nikt nie robi z tego powodu tragedii. Wiem, że w każdym małżeństwie zdarzają się gorsze momenty (mam Męża to wiem, co nie?), że dzięki temu docenia się dobre chwile i że problem to jest jak się nie kłuci i bla bla bla. Wiem to. Ale gdy drugi człowiek, któremu do tej pory pozwalałaś zarzucić śledzia, oddałaś mu ostatniego Kinderka i dzwoniłaś czy nie wyjść z parasolem, bo zapomniał zabrać, a zaczęło padać, mówi Ci, że Cię nie kocha, to nie jest to już po prostu gorszy moment.


Strasznie się tu ostatnio sentymentalnie zrobiło. Chyba muszę w najbliższym czasie walnąć jakimś humorem, bo jeszcze ktoś pomyśli, że ja naprawdę taka melancholijna jestem... ;-)


Zdjęcie 1: jestrudo.pl
Zdjęcie 2: Gabe McClintock - jestem nimi szczerze zauroczona...
 

Rzadko pozwalam sobie tu na wyrafinowaną prywatę - żeby nie powiedzieć, że wcale. Pewnie dlatego, że blog nie miał być o miłości do Męża. W końcu po co komu kolejne miejsce, w którym je się na zdjęciach śniadanie o dwunastej w postaci szwedzkiego stołu z pełnym makijażem i Mężem w marynarce? My jemy w rozpiętości czasowej: 5:30 albo 6:00 - Poślubiony parówkę, a ja płatki z mlekiem i kawę, więc nie dziwcie się, że tego nie fotografujemy. Nie dość, że chłopina zaspana, to gdzie ja bym mu jeszcze kazała ubrać górę od garniaka? Schodzi biedak dwa piętra niżej do kuchni w tych obrzydliwych spodenkach z niebieskim, hawajskim kwiatem, na które od lat nie mogę patrzeć. Poza tym codziennie rano marudzi na to, że chyba go pogięło, żeby wstawać ze mną. Potem dodaje, że mam z nim za dobrze. A nie! Najpierw pyta czy nie mam aby za dobrze, a potem zadaje kolejne, zawsze to samo pytanie - z którym miałabym tak dobrze jak z Nim. W zależności o co pyta - mogłabym podać kilka adresów, ale co go będę zbijać z tropu. A tak serio, to naprawdę jest genialny, że nie wypuści mnie o poranku głodnej. Przejął życiową dewizę mojej Babci, która zawsze rano, gdy biegałam jako pryszczata nastolatka po domu, dawno spóźniona na pierwszą lekcję, kazała wypić kubek gorącej herbaty, ewentualnie kakao lub mleko. Uzasadniała to tym, że człowiekowi robi się cieplej na duszy. Gdyby dusza siedziała w okolicy trzewi, to można by to nawet podciągnąć pod fizjologię. Wtedy mnie to wpieniało, ale chwilę później dziękował Jej za to mój żołądek. Teraz dziękują wspomnienia. No i rzeczywistość z Mężem od ciepłego napoju z rana. Wracając do codziennych rytuałów, to jednak tego Gościa, co z nim małżeńskie łoże dzielę, nie czaję. Poślubiony pyta zawsze: "co chcesz na śniadanie?" i zawsze odpowiadam to samo: "obojętne". I On zawsze się wpienia, że zawsze mówię, że obojętne. I powiedzcie mi, gdzie tu logika: na cholerę On się pyta?! Z drugiej strony myślę jednak, że w końcu mi doleje cykuty do tych miodowych płatków z mlekiem i wyciągnę kopyta jak Sokrates przed naszą erą. Albo mi chociaż do nich napluje...


Tak poważnie to nie miało być w ogóle o tych oplutych płatkach ani o śniadaniu, ani o Babci. Tylko tak sobie pomyślałam, że miałam do dupy dzień. Rzadko się tak zdarza, że mam naprawdę do dupy. Nie mam ochoty wychodzić, cały dzień spędzam pod kocem. Z jednej strony mam masę rzeczy na głowie, a z drugiej strony gram na zwłokę, żeby czas jak najbardziej zleciał. Chodzę zafuczana i chce mi się ryczeć. Z jednej strony o wszystko i o nic. Ludzie mają problemy, to jest normalne, a z drugiej strony nie mamy nieuleczalnej choroby, pożaru w domu i pustej lodówki, żeby było o co robić prawdziwy lament. Są jednak takie dni, kiedy nie pomaga ani propozycja 2forU z McDonald's, ani dziesięć Kinderków zjedzonych pod rząd. (Tak naprawdę to 9, jednego zjadł Małż). I w takie dni potrzebujesz kogoś, kto pozbiera Twoją smętną dupę, postawi za warkoczyk do pionu i wbije do łba, że wszystko będzie dobrze. I ten ktoś jeszcze po drodze przyjmie na klatę wszystko na temat, że Cię nie rozumie i że Cię ochrzania, a Ciebie to wpienia. I wyśle na drzemkę trzydziestominutową, chociaż obudzi Cię dopiero 1,5h później. A na koniec weźmie Cię na lachmacuna.
Dziękuję Mężu.


Wiem, że miało być o Teściowej, ale ten poniedziałek był wybitnie słaby.

Photo 1,2: jestrudo.pl 
Photo 3: porysunki.com

 Na blogach coraz więcej świątecznych przepisów, w galeriach choinki i świecidełka. Chyba tylko w radiu nie puszczają jeszcze "Last Christmas". Uwielbiam ten czas i zawsze z utęsknieniem na niego czekam. Zupełnie nie przeszkadza mi to, że renifery stają się modnym motywem już pod koniec października ani to, że na Rynku będzie można za niedługo spotkać przebrane Śnieżynki i Mikołaja. Nie lubię dopisywać ideologii czy szukać drugiego dna zarówno w przypadku tych ważnych jak te świąt, jak i w przypadku tych błahych jak np. Walentynki. Możesz się z czymś nie zgadzać, ale czy naprawdę trzeba szkalować te ubrane drzewka i gwiazdy betlejemskie? To nie Twój klimat? Żaden problem! Przeżywaj ten czas na swój własny, określony sposób albo nie przeżywaj go wcale, ale pozwól innym cieszyć się tym naprawdę radosnym okresem, nawet jeśli zechcą chodzić w czapce Mikołaja całą zimę.

Powoli zaczynam kompletować zimowe przepisy. Latem moimi ulubieńcami są zawsze makaron z truskawkami i truskawkowa margarita. Zimą stawiam na coś przyjemnego, ciepłego, pachnącego imbirem i goździkami. Grzaniec, nalewka pomarańczowa i kawa. Ostatnio pokazywałam Wam pomarańczową, ale moje eksperymenty jeszcze się nie skończyły i dziś przychodzę do Was z... bananem.

 

Przepis na kawę bananową.
Czego potrzebujesz?
  • banan
  • kawa
  • mleko
  • cukier waniliowy
  • likier waniliowy


 Jak to zrobić?
  • Do blendera koktajlowego (tak, serio się to tak nazywa) wrzucamy pokrojonego na małe kawałki banana, dosypujemy kilka łyżeczek kawy wg. uznania (u mnie trzy) + kilka łyżeczek (w zależności jak bardzo słodką kawę lubicie) cukru waniliowego.
  • Podgrzewamy mleko, które (ciepłym, nie wrzątkiem!) wlewamy do blendera. Dodajemy odrobinę likieru waniliowego (no chyba, że jest to już piątek wieczorem, to "odrobina" może być nieco większa)  i wszystko miksujemy.
  • Przelewamy do szklanki i gotowe.

Uwagi: Nie jesteś fanem likieru? Nie ma problemu, ten składnik możesz spokojnie ominąć i wzbogacić to o laskę wanilii. Nie masz ochotę na wersję hot? Wystarczy ciepłe mleko zastąpić tym prosto z lodówki.


Następny post będzie o...Teściowej. Mam nadzieję, że te cudeńka powyżej pomogą Wam przełknąć ten trudny temat ; -)
 
Wczoraj mieliśmy przyjemność obejrzeć najnowszego Bonda. Jeśli chodzi o filmy, to nie jestem raczej krytykiem i znawcą, bo produkcja musi być wyjątkowo beznadziejna, żebym puściła kilka gorzkich słów, wyszła z kina albo zasnęła w czasie seansu. Ponadto kocham serię o agencie 007 od najmłodszych lat, gdy w sobotnie popołudnie puszczali na Polsacie "Dr. No", którego oglądałam razem z Dziadkiem. Do wielu starych filmów wracam z sentymentem - jak choćby tych z Louis'em de Funes'em. "Spectre" mogę podsumować krótkim "polecam", bo standardowych recenzji znajdziecie na blogach więcej niż przepisów na zupę dyniową w październiku. Jako rekompensatę przedstawiam przegląd magicznych trójek prosto z Bonda.

3 najlepszych Bondów:
Daniel Craig, Pierce Brosnan, Sean Connery. Pierwszy to ten najbardziej aktualny, z seksownym spojrzeniem. Brosnan to ten, który zadebiutował jako Bond w "GoldenEye" obok absolutnie cudownej Izabelli Scorupco. I ostatni - mój osobisty faworyt - Connery, czyli przystojniak w szarym garniturze jeżdżący Sunbeam'em Alpine'm.


3 najpiękniejsze dziewczyny Bonda:
Honor Blackman, Carole Bouquet, Diana Rigg. Mam słabość do kobiet dawnych lat - naturalnie pięknych o wyjątkowej urodzie, które nie powielają ówczesnych trendów. Aktualna dziewczyna Bonda, czyli Léa Seydoux jest również przepiękną kobietą, która jednak odbiega od schematu seksbomby takiej jak Monika Bellucci, która zagrała w "Spectre" małą rólkę, o której media trąbią jakby była ważniejsza od samego Craiga.


3 genialne samochody:
Aston Martin DB5, Citroën 2CV, Cadillac De Ville Uwielbiam stare samochody! Ten model Citroëna mieliśmy przyjemność spotkać w tym roku na jednej z francuskich ulic i jest absolutnie genialny, chociaż i tak De Ville jest najbliższy mojemu sercu, bo właśnie nim jechaliśmy do ślubu ;-)


3 najlepsze zegarki:
Seiko M354 Memory-Bank Calendar, Omega Seamaster 2531.80, Rolex Submariner 5513, z czego pierwszy to absolutna klasyka gatunku, który chyba znają wszyscy. 


3 wyjątkowe miejsca:

Lodowa Laguna - Jökulsárlón (Islandia), Wodospady Iguazú (Argentyna), Góry Highland (Szkocja). Od naszej podróży do Czarnogóry jestem zafascynowana naturą - dużo częściej zachwyca mnie o wiele bardziej niż wielkie budowle czy muzea, stąd mój wybór padł na te trzy wyjątkowe miejsca, chociaż na liście można by umieścić dużo więcej tych obowiązkowych do zobaczenia jak choćby Stambuł czy Zamek Chantily.


A Wy byliście już w kinie? ;-)

Zastanawialiście się w ilu miejscach na świecie piliście już kawę? Ja próbowałam jej w Turcji, Grecji, Austrii, Włoszech, Szwajcarii, Francji, Hiszpanii, Portugalii, Holandii, Ukrainie, Serbii, Chorwacji, Czarnogórze i w kilkudziesięciu (a może kilkuset?) miejscach w Polsce. Najlepiej wspominam wersję turecką - przez wyjątkowy smak i intensywność - oraz tę na Ukrainie. Podczas naszych wizyt we Lwowie raczyłam się nią w wielu miejscach. Do dziś wspominam maleńką kawiarnię, w której były tylko dwa, okrągłe stoliczki, stara waga i drewniane kredensy zapełnione słojami z ziarnami kawy. Można było tam dostać zarówno te, które kosztowały 10 hrywien (za 100g!) jak i te, które kosztowały 1000. Niestety w ciągu półtorej roku, pomiędzy naszymi dwoma wizytami w mieście, kawiarnia została zlikwidowana, a pomieszczenie powiększone - aktualnie znajduje się tam jedna z wielu knajp z jedzeniem europejskim. Jeśli kiedyś będziecie mieli okazje zawitać do tego miasta, to koniecznie musicie odwiedzić Kopalnię Kawy - jeden z nowych conceptbarów, który znajduje się na rogu Rynku. Oprócz tego, że możecie wypić tam naprawdę cudowne, gorące napoje i zjeść pyszne ciasto, dostaniecie tam piękne kubki, filiżanki i inne akcesoria, to można tam kupić kawę z różnych miejsc świata - ja przywiozłam sobie mocną, brazylijską, którą do dziś uważam za jedną z najlepszych na świecie.


Wieczory z kawą i książką, to jeden z moich ulubionych, stałych motywów, których sobie nie odmawiam, jeśli tylko pozwoli mi na to czas. Oprócz tego, że standardowo wypijam w ciągu dnia kilka zwykłych z mlekiem, lubię eksperymenty. I tak moim ostatnim odkryciem jest ta z mlekiem kokosowym, druga z syropem o smaku leśnych owoców oraz pomarańczowa - jesienna faworytka. Spróbujcie, bo jest naprawdę genialna.

Czego potrzebujesz?
  • kawa - wedle uznania
  • świeżo wyciskany sok z pomarańczy
  • goździki, imbir, kardamon, cynamon
  • śmietana
  • cukier waniliowy

Jak to zrobić?
  1. Kawę parzymy z goździkami, odrobiną imbiru i kardamonu. W tym czasie wyciskamy sok z pomarańczy (u mnie na 1 kubek wystarczyła soczysta połówka, ale im damy go więcej, tym bardziej intensywny będzie smak).
  2. Ubijamy śmietanę z cukrem waniliowym (u mnie śmietana kremówka 30% i łyżeczka cukru, ale można też kupić gotową bitą śmietanę i darować sobie ubijanie ;-) ).
  3. Do kawy wlać sok, na górę śmietanę. Posypać cynamonem i startą skórką pomarańczy.


Próbowaliście kiedyś takiej kawy? Macie swoje sprawdzone, kawowe przepisy? ; -)
Obsługiwane przez usługę Blogger.