W dniu, w którym stanęłam na ślubnym kobiercu (w najdroższej kiecce mojego życia, umalowana, wyczesana, piękna, z fałdą brzucha okiełznaną gorsetem), rozpoczęłam genialną przygodę, trochę jakbym siedziała w wagoniku na rollercoaster'ze. Z jednej strony się boisz, wycierasz o spodnie spocone dłonie, a z drugiej przebierasz nogami z ekscytacji, żeby móc już szybciej ruszyć. Potem już nie ma odwrotu - są momenty jazdy bez trzymanki, spokojne podjazdy, sto na godzinę i Ty krzycząca z rozpaczy, wzywająca Boga i matkę jednocześnie. Czasem marzysz, żeby to się skończyło, ale zaraz dostajesz najlepszy zastrzyk adrenaliny w życiu i nie chcesz wysiadać tak jak za dzieciństwa, gdy ojciec próbował Cię ściągnąć z karuzeli.


Nasze życie w tym roku po prostu zapiernicza, bo nie da się tego opisać jakąś subtelną metaforą. Podjęliśmy decyzje, które postanowiły wyrzucić nasze plany do kosza, ustawić nasz świat na kolejnych kilka lat, a na dodatek już prawie spakowały nam walizki. Odkąd jesteśmy razem, zdążyliśmy się przeprowadzić cztery razy. Dorabialiśmy się własnej patelni i kompletu talerzy, próbowaliśmy dopasować doniczki do nowych wnętrz i upchnąć kilogramy butów na 27 metrach kwadratowych. Żadne z tych miejsc nie było jednak nasze. Mimo porozrzucanych ubrań i naczyń w zlewie. Na równe dwa miesiące przed drugą rocznicą ślubu związaliśmy się węzłem trwalszym niż małżeństwo - kredytem hipotecznym. Staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami pięćdziesięcio pięcio metrowego mieszkania, które na chwilę obecną bogate jest jedynie w okropnie bordowe kafelki łazienkowe, płytki PCV, które pamiętają jeszcze jak Wałęsa przeskakiwał przez płot i żyrandol rodem z Titanica. Ale jest tak bardzo nasze, najnasiejsze, że chce mi się skakać z radości za każdym razem, gdy otwieram drzwi.


Po zakupie mieszkania zdobyłam niesamowity szacunek i respekt do wszystkich projektantów i blogerów wnętrzarskich, a także amatorów, którzy mogą pochwalić się wyjątkowym kątem w domu. Nie mam pojęcia jak wy to robicie. Jak już wspominałam na Facebook'u - licytowaliśmy się już o telewizory i łóżko z pojemnikiem na pościel, o rozplanowanie łazienki i kształt kabiny prysznicowej. Ja stoję w obozie pięknych pierdółek, klimatycznych pokoi i uroczej szarości, a Małż macha z obrzydliwej kolonii o nazwie "praktyczne". Płytki w przedpokoju są praktyczne, tak jak i rozkładana sofa oraz pralka w łazience, która tak naprawdę się tam nie ma prawa zmieścić. Jasne, z większością mogę się zgodzić, ale z drugiej strony nie znam jeszcze rodziny, u której panele albo drewno przy wejściu zamieniły się po miesiącu w żwirową ścieżkę, a zabudowanie pralki w kuchni, której wcale nie widać, byłoby problemem nie do przejścia. Tak samo fajnie jest mieć rozkładaną wersalkę jak akurat zaplanujesz imprezkę z noclegiem albo będziesz chciała przenocować kochaną teściową, ale znalezienie takiej, która się jakoś prezentuje, nie posiada rozmiaru mikro, nie jest z beżowej ekoskóry, a do tego nie kosztuje miliona monet, po prostu graniczy z cudem. Poza tym - jak to wszystko zgrać, żeby do siebie pasowało?! Olaboga! Chciałabym kuchnie białą, a może szarą, z drewnianymi blatami, ale granitowy zlew taki ładny i azulejos na ścianach, a może cegła by była i farba tablicowa, z okrągłym stołem, chociaż może kwadrat, a czemu by nie przy ścianie i lodówka srebrna, ale czarne też były. Aaaaaaa, zwariuję! Najmniejszy problem to chyba przedpokój, bo ma tak mało miejsca, że i tak człowiek z meblami nie poszaleje. Dzięki, Bogu. I mimo tego, że się wkurzam przy przeglądaniu tysięcznej strony propozycji łazienek z Liroy Merlin i narzekam, że szafa z Ikeły ma nie taki rozmiar i nie wejdzie, i co tam zmieścić, i chyba trzeba będzie na zamówienie, ale gdzie to i za ile, to jestem cholernie szczęśliwa!


Zmiana nawyków żywieniowych jest dużo trudniejsza niż jakakolwiek dieta Dunkana, Kwaśniewskiego czy inne "nie przytyj od powietrza i sałaty". Jeśli jesteś na kulinarnej restrykcji, to wiesz, że kiedyś się skończy, a nauka zdrowego jedzenia to never ending story. Nie należę do osób, które nagle wpadają w szał fit mody i od dziś będą żywić się tylko chia, jarmużem (fe!) albo komosą ryżową. Nie rzucam się też w wege wir, chodząc już tylko do barów sałatkowych. Oswoiłam się jednak z myślą, że wg. mojego organizmu i jego spojrzenia na metabolizm, jestem już starzejącą się kobietą. Lata z kategorii dwa gofry, zapiekanka i burger (pod rząd) przy wadze delikatnie przekraczającej 40 kg już dawno minęły i teraz spalenie jednego Oreo będzie kosztowało tyle wysiłku, co bieg w błocie w betonowych butach ze sztangą na sto dwadzieścia kilogramów na plecach.

Pytanie: "dlaczego jesteś na diecie" należy do moich ulubionych. Gdy masz cholerną nadwagę, która rzuca się w oczy już na etapie boji wystającej z nad spodni, od razu wiadomo, że trzeba się wziąć za siebie. I wcale nie chodzi tu o to, żebyś nosiła rozmiar 34 i wyglądała jakbyś świeżo wyszła z sesji zdjęciowej do Vogue. Otyłość rzutuje na Twoje zdrowie i to jest argument, który wziął mnie za fraki. Abstrahując od tego, że musiałam pożegnać się z masą ulubionych ubrań (nie ma się co czarować - jeśli przez rok nie wcisnęłaś tych biodrówek na tyłek, to kolejne dwanaście miesięcy też nic nie zmieni), po prostu nie czułam się dobrze. Czy powinnaś zacząć się odchudzać? Nie. Powinnaś zacząć od siebie dbać, mieć na uwadze przede wszystkim swoje zdrowie, a to czy wejdziesz w ultramałe ubrania z działu H&M kids, ma naprawdę drugorzędne znaczenie.



Zanim zaczęłam używać swojej kulinarnej wyobraźni, stwierdziłam, że skorzystam z rad doświadczonych blogerów. W sieci starałam się znaleźć adresy, które nie będą pokazywały mi śniadaniowego fifarafa, bo najzwyklej w świecie nie mam na takie czasu. Rezygnowałam też z tych, które do zrobienia posiłku wielkości misieczki, z której pojadłby co najwyżej mini wróbel, potrzebowały 465492 składników, których nazwy nie wymówię, a tym bardziej nie mam pojęcia, gdzie mogłabym takie cuda nabyć.  Nie wyobrażacie sobie jak ciężko było znaleźć urozmaicone, zdrowe przepisy, w wersji nie wege (chociaż i takie blogi mi pomagały), żeby wciąż nie jeść jogurtu z owocami, a na obiad brokułów. Wcale nie wynikało to z braku możliwości, a po prostu z mojej niewiedzy. Przez pierwszy miesiąc na diecie udało mi się spróbować wiele przepisów, poznałam mnóstwo nowych rzeczy - nie wszystkie okazały się dla moich kubków smakowych czymś pokroju kremówki czy innego ciasteczka i tak na przykład było z jarmużem (daliśmy sobie szansę, ale nigdy więcej). Były też takie, które okazywały się po prostu w porządku i wcale nie zakręciły mi w głowie jak połowie blogosfery - mowa tu choćby o chia, które preferuję przede wszystkim na ich bogactwo składników. Pokochałam natomiast ryby, kaszę i nasiona goji, bez których już nie wyobrażam sobie tygodniowych posiłków. Moje szczere uczucie do kebabów, hamburgerów i chipsów wcale nie minęło, ale przychodzi już z nieco mniejszą intensywnością, jest zdecydowanie rzadsze, a nawet potrafimy powiedzieć sobie "nie", co jest naprawdę dużym wyczynem w tak zażyłej relacji jak nasza. Nie stanę się na pewno fit-zwierzakiem z pupą ala Ewa Chodakowska, ale sam fakt, że wykazuję jakąkolwiek aktywność ruchową po kilku latach kanapowej stagnacji, jest milowym krokiem, za który sama przyznaję sobie gigantyczny order uśmiechu.





Gdzie szukać pomocy, czyli kto mnie inspirował do zdrowszego jedzenia?
  • Lifestylerka - Ania posiada masę wpisów o zdrowym żywieniu, dietach, przepisach. Dodatkowo prowadzi osobiste porady dietetyczne - bezpłatnie! Warto skorzystać, jeśli potrzebujecie porady specjalisty.
  • AgataBerry - czyli blog o zdrowiu. Jeśli szukacie kulinarnych, niskokalorycznych cudów dodatkowo na pięknych zdjęciach, to jest to miejsce dla Was. Sama Agata jest inspiracją do pięknego wyglądu - koniecznie przeglądnijcie jej Instagram.
  • Zielenina - trafiłam tu dzięki rekomendacjom Doroty z Witajslonce.pl: wegeblog, który pokazał mi bogactwo przepisów z sezonowych warzyw i owoców. Jako fanka tego, co aktualnie serwuje nam natura, odnalazłam się tu perfekcyjnie.
  • AgaMaSmaka - kolejny wegeblog. Przepisy Agi pozwoliły mi zastąpić klasycznego, hiperultramegakalorycznego burgera wersją bardziej fit&healthy. Można zrobić je naprawdę na wiele sposobów i wcale nie odbiegają smakiem od tych tłuściutkich w sztucznej bułce z podwójnym serem i megaporcją keczupu.
  • Rabarbarowo.pl - czasem trafiam na blogi, na których czuję się lepiej niż na innych i strona Gosi właśnie do takich należy, chociaż może nie stoi z tabelą kaloryczną w ręce. Za każdym razem, gdy przeglądam nowości, to od razu mam ochotę spędzić w kuchni całe popołudnie!
  • Fit na obcasach - u Magdy oprócz przepisów, porad dotyczących zdrowego żywienia, możecie też trafić na strefę aktywności fizycznej, a także garść motywacji.
  • Zdrowozercy.pl - zdrowe gotowanie dla każdego. Jeśli szukasz dań, które spełnią Twoje oczekiwania (a nie będzie to założenie, że muszą być wyłącznie: wegańskie, bezglutenowe, bez cukru, a najlepiej jeszcze odejmujące kalorie), to koniecznie przewertuj tę stronę!
  • Bazyliowy mus - niedościgniony ideał. Motywuję się i patrzę sobie z łezką zazdrości w oku. Skarbnica kategorii fit&healthy!
  • LaNika - świetne przepisy, gdzie trafiłam na coś, czego nie znalazłam nigdzie indziej - gotowa tabelka z kalorycznością dania, zawartością białka, węglowodanów i tłuszczów. Od razu można ocenić, na ile można sobie pozwolić (albo ile trzeba będzie cierpieć na treningu). Genialne rozwiązanie!
 

Macie jakieś ciekawe adresy, które moglibyście mi pokazać? ; -)

Obsługiwane przez usługę Blogger.