Przemyślenia #1

/
0 Comments
 

Rzadko pozwalam sobie tu na wyrafinowaną prywatę - żeby nie powiedzieć, że wcale. Pewnie dlatego, że blog nie miał być o miłości do Męża. W końcu po co komu kolejne miejsce, w którym je się na zdjęciach śniadanie o dwunastej w postaci szwedzkiego stołu z pełnym makijażem i Mężem w marynarce? My jemy w rozpiętości czasowej: 5:30 albo 6:00 - Poślubiony parówkę, a ja płatki z mlekiem i kawę, więc nie dziwcie się, że tego nie fotografujemy. Nie dość, że chłopina zaspana, to gdzie ja bym mu jeszcze kazała ubrać górę od garniaka? Schodzi biedak dwa piętra niżej do kuchni w tych obrzydliwych spodenkach z niebieskim, hawajskim kwiatem, na które od lat nie mogę patrzeć. Poza tym codziennie rano marudzi na to, że chyba go pogięło, żeby wstawać ze mną. Potem dodaje, że mam z nim za dobrze. A nie! Najpierw pyta czy nie mam aby za dobrze, a potem zadaje kolejne, zawsze to samo pytanie - z którym miałabym tak dobrze jak z Nim. W zależności o co pyta - mogłabym podać kilka adresów, ale co go będę zbijać z tropu. A tak serio, to naprawdę jest genialny, że nie wypuści mnie o poranku głodnej. Przejął życiową dewizę mojej Babci, która zawsze rano, gdy biegałam jako pryszczata nastolatka po domu, dawno spóźniona na pierwszą lekcję, kazała wypić kubek gorącej herbaty, ewentualnie kakao lub mleko. Uzasadniała to tym, że człowiekowi robi się cieplej na duszy. Gdyby dusza siedziała w okolicy trzewi, to można by to nawet podciągnąć pod fizjologię. Wtedy mnie to wpieniało, ale chwilę później dziękował Jej za to mój żołądek. Teraz dziękują wspomnienia. No i rzeczywistość z Mężem od ciepłego napoju z rana. Wracając do codziennych rytuałów, to jednak tego Gościa, co z nim małżeńskie łoże dzielę, nie czaję. Poślubiony pyta zawsze: "co chcesz na śniadanie?" i zawsze odpowiadam to samo: "obojętne". I On zawsze się wpienia, że zawsze mówię, że obojętne. I powiedzcie mi, gdzie tu logika: na cholerę On się pyta?! Z drugiej strony myślę jednak, że w końcu mi doleje cykuty do tych miodowych płatków z mlekiem i wyciągnę kopyta jak Sokrates przed naszą erą. Albo mi chociaż do nich napluje...


Tak poważnie to nie miało być w ogóle o tych oplutych płatkach ani o śniadaniu, ani o Babci. Tylko tak sobie pomyślałam, że miałam do dupy dzień. Rzadko się tak zdarza, że mam naprawdę do dupy. Nie mam ochoty wychodzić, cały dzień spędzam pod kocem. Z jednej strony mam masę rzeczy na głowie, a z drugiej strony gram na zwłokę, żeby czas jak najbardziej zleciał. Chodzę zafuczana i chce mi się ryczeć. Z jednej strony o wszystko i o nic. Ludzie mają problemy, to jest normalne, a z drugiej strony nie mamy nieuleczalnej choroby, pożaru w domu i pustej lodówki, żeby było o co robić prawdziwy lament. Są jednak takie dni, kiedy nie pomaga ani propozycja 2forU z McDonald's, ani dziesięć Kinderków zjedzonych pod rząd. (Tak naprawdę to 9, jednego zjadł Małż). I w takie dni potrzebujesz kogoś, kto pozbiera Twoją smętną dupę, postawi za warkoczyk do pionu i wbije do łba, że wszystko będzie dobrze. I ten ktoś jeszcze po drodze przyjmie na klatę wszystko na temat, że Cię nie rozumie i że Cię ochrzania, a Ciebie to wpienia. I wyśle na drzemkę trzydziestominutową, chociaż obudzi Cię dopiero 1,5h później. A na koniec weźmie Cię na lachmacuna.
Dziękuję Mężu.


Wiem, że miało być o Teściowej, ale ten poniedziałek był wybitnie słaby.

Photo 1,2: jestrudo.pl 
Photo 3: porysunki.com


You may also like

Brak komentarzy:

DZIĘKUJĘ!

Obsługiwane przez usługę Blogger.