Mamy własne miejsce!

/
0 Comments

W dniu, w którym stanęłam na ślubnym kobiercu (w najdroższej kiecce mojego życia, umalowana, wyczesana, piękna, z fałdą brzucha okiełznaną gorsetem), rozpoczęłam genialną przygodę, trochę jakbym siedziała w wagoniku na rollercoaster'ze. Z jednej strony się boisz, wycierasz o spodnie spocone dłonie, a z drugiej przebierasz nogami z ekscytacji, żeby móc już szybciej ruszyć. Potem już nie ma odwrotu - są momenty jazdy bez trzymanki, spokojne podjazdy, sto na godzinę i Ty krzycząca z rozpaczy, wzywająca Boga i matkę jednocześnie. Czasem marzysz, żeby to się skończyło, ale zaraz dostajesz najlepszy zastrzyk adrenaliny w życiu i nie chcesz wysiadać tak jak za dzieciństwa, gdy ojciec próbował Cię ściągnąć z karuzeli.


Nasze życie w tym roku po prostu zapiernicza, bo nie da się tego opisać jakąś subtelną metaforą. Podjęliśmy decyzje, które postanowiły wyrzucić nasze plany do kosza, ustawić nasz świat na kolejnych kilka lat, a na dodatek już prawie spakowały nam walizki. Odkąd jesteśmy razem, zdążyliśmy się przeprowadzić cztery razy. Dorabialiśmy się własnej patelni i kompletu talerzy, próbowaliśmy dopasować doniczki do nowych wnętrz i upchnąć kilogramy butów na 27 metrach kwadratowych. Żadne z tych miejsc nie było jednak nasze. Mimo porozrzucanych ubrań i naczyń w zlewie. Na równe dwa miesiące przed drugą rocznicą ślubu związaliśmy się węzłem trwalszym niż małżeństwo - kredytem hipotecznym. Staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami pięćdziesięcio pięcio metrowego mieszkania, które na chwilę obecną bogate jest jedynie w okropnie bordowe kafelki łazienkowe, płytki PCV, które pamiętają jeszcze jak Wałęsa przeskakiwał przez płot i żyrandol rodem z Titanica. Ale jest tak bardzo nasze, najnasiejsze, że chce mi się skakać z radości za każdym razem, gdy otwieram drzwi.


Po zakupie mieszkania zdobyłam niesamowity szacunek i respekt do wszystkich projektantów i blogerów wnętrzarskich, a także amatorów, którzy mogą pochwalić się wyjątkowym kątem w domu. Nie mam pojęcia jak wy to robicie. Jak już wspominałam na Facebook'u - licytowaliśmy się już o telewizory i łóżko z pojemnikiem na pościel, o rozplanowanie łazienki i kształt kabiny prysznicowej. Ja stoję w obozie pięknych pierdółek, klimatycznych pokoi i uroczej szarości, a Małż macha z obrzydliwej kolonii o nazwie "praktyczne". Płytki w przedpokoju są praktyczne, tak jak i rozkładana sofa oraz pralka w łazience, która tak naprawdę się tam nie ma prawa zmieścić. Jasne, z większością mogę się zgodzić, ale z drugiej strony nie znam jeszcze rodziny, u której panele albo drewno przy wejściu zamieniły się po miesiącu w żwirową ścieżkę, a zabudowanie pralki w kuchni, której wcale nie widać, byłoby problemem nie do przejścia. Tak samo fajnie jest mieć rozkładaną wersalkę jak akurat zaplanujesz imprezkę z noclegiem albo będziesz chciała przenocować kochaną teściową, ale znalezienie takiej, która się jakoś prezentuje, nie posiada rozmiaru mikro, nie jest z beżowej ekoskóry, a do tego nie kosztuje miliona monet, po prostu graniczy z cudem. Poza tym - jak to wszystko zgrać, żeby do siebie pasowało?! Olaboga! Chciałabym kuchnie białą, a może szarą, z drewnianymi blatami, ale granitowy zlew taki ładny i azulejos na ścianach, a może cegła by była i farba tablicowa, z okrągłym stołem, chociaż może kwadrat, a czemu by nie przy ścianie i lodówka srebrna, ale czarne też były. Aaaaaaa, zwariuję! Najmniejszy problem to chyba przedpokój, bo ma tak mało miejsca, że i tak człowiek z meblami nie poszaleje. Dzięki, Bogu. I mimo tego, że się wkurzam przy przeglądaniu tysięcznej strony propozycji łazienek z Liroy Merlin i narzekam, że szafa z Ikeły ma nie taki rozmiar i nie wejdzie, i co tam zmieścić, i chyba trzeba będzie na zamówienie, ale gdzie to i za ile, to jestem cholernie szczęśliwa!



You may also like

Brak komentarzy:

DZIĘKUJĘ!

Obsługiwane przez usługę Blogger.