Nie mam czasu, czyli ludzie z nudnym życiem i Berlin

/
0 Comments

Czas to u mnie towar deficytowy. Niekiedy czuję się jak nasze matki w okresie komuny - stoisz po niego cały dzień w kolejce, a przed samym złapaniem towaru ktoś zamyka Ci sklep przed nosem albo mówi, że został tylko ocet. I znowu wracam z pustymi rękami - i znowu nie mam czasu. Narzekam na to milion razy dziennie. Bo nie mam czasu wypić w spokoju kawy. Bo nie mam czasu oglądać całe popołudnie seriali. Bo nie mam czasu (a dodatkowo siły), żeby poczytać przed snem książkę. Nie mam też czasu iść z Mężem na spacer, zagrać w "Kolejkę" albo po prostu poleżeć. Nie mam czasu ugotować wykwintnego obiadu i upiec muffinek, nie mówiąc o zrobieniu falafel, które przekładam z tygodnia na tydzień. Nie mam czasu przyłożyć się do porządków i nadrobić zaległości na blogach. Nie mam czasu na całodniowe zakupy albo wyjazd. I tak sobie ciągle odkładam, i mówię: byle do świąt, do ferii, do Wielkanocy, do sesji, do wakacji. A później i tak jest znowu to samo...



Z drugiej strony każdy zna kogoś, kto ma nudne życie. Codziennie wstaje o tej samej godzinie, odbywa poranny rytuał i jedzie do pracy, która wcale nie zbawia świata ani nie daje motywującego kopa. Wraca do domu wymemłany przez życie i narzeka jak to osiem godzin go zmęczyło. Zjada obiad, wskakuje w dresy i siada przed komputerem. Trochę poklika na Fejsbuku, sprawdzi nowości na Onecie. Umyje gary po obiedzie, zrobi herbatę i będzie głowił się nad dylematem - "Dlaczego ja?" czy "Ukryta prawda"? Poskacze po kanałach, zje kolację i weźmie prysznic, żeby jak zwykle o tej samej porze się położyć. Dla odmiany przychodzi weekend i też w każdy robi to samo: sobota rano to sprzątanie, warzywniak i zakupy w Biedrze, gotowanie obiadu, czasem jakieś pieczenie dla rozrywki. I znowu trochę popatrzy w pudło, trochę pojeździ palcem po tablecie. W niedzielę msza zawsze o tej samej godzinie i znów obiad, pudło, tablet, kolacja, prysznic i spanie. Zaszaleje jadąc w odwiedziny do matki. Na urlopie przebombluje dwa tygodnie w domu, bo nad morzem drogo, zagranica to burżujstwo, a poza tym za gorąco, żeby siedzieć na zewnątrz. Więc znowu sprzątanie, pudło i tablet, z tym, że dla odmiany coś do picia, wiatrak i kuse gacie zamiast dresu.



I chociaż czasem zazdroszczę im tego lenistwa, nudy i życiowej stagnacji, to wiem, że nie dałabym rady. Dwa pierwsze dni pewnie bym się ekscytowała luzem i przyjemnym nic nierobieniem, ale co później? Z jednej strony myślę, że nadejdzie taki piękny dzień, gdy ta cała frustracja rozwali mi po prostu łeb, bo z jednej strony brakuje mi na wszystko czasu, ciągle muszę się brać za rearanżację grafiku, bo za cholerę się nie wyrobię, nawet jeśli po raz kolejny w tym tygodniu zarywam nockę, a z drugiej nie wiem czy potrafiłabym żyć egzystencją emeryta, gdy wskoczyła mi dopiero dwójka z przodu w metryce. Przez to wszystko doceniam jednak bardziej. Więcej znaczy dla mnie dłuższy prysznic, maseczka na twarzy i golenie nóg w spokoju; do wielkiej rangi urasta ciepła kawa wypita przy książce czy serial z lampką wina. Celebruję każdą chwilę we dwoje, cieszę się ze wspólnych posiłków, wieczornego filmu w piątek albo wiosennego spaceru. Odliczam minuty do zaplanowanego wyjazdu, bo oprócz nowych miejsc, nowych widoków, smaków, przeżyć i doświadczeń, będzie też czas dla siebie, dla Nas. I gdy Mąż powiedział: "jedźmy na majówkę do Berlina", 1,5 tygodnia przed byłam już gotowa do wyjazdu. Trzy dni spokoju, oderwania od rzeczywistości, tylko we dwoje. Czy może być coś piękniejszego?

Jeśli więc jutro znów będziesz wkurzać się na przypalonego w pośpiechu tosta i kawę pitą podczas biegu na tramwaj, a wieczorem wrócisz do domu z natłokiem spraw, zastanów się, czy tak naprawdę  potrafiłbyś funkcjonować na zwolnionych obrotach. I jak bardzo doceniasz choćby godzinę w spokoju. ; -)


PS. Wróciłam. Na stałe. I jestem szczęśliwa, chyba nawet bardzo szczęśliwa. Ten rok może być naprawdę przełomowy...


You may also like

Brak komentarzy:

DZIĘKUJĘ!

Obsługiwane przez usługę Blogger.