Dieta - od czego zacząć?

/
0 Comments

W noworocznym poście odgrażałam się mojej brzusznej otyłości, że ogarnę ją mieczem świetlnym, lassem Chodakowskiej albo jakim innym abdżimnikiem, co wibruje i samo spala tłuszcz. Minął styczeń, a fałda, co mi się wylewa przez obcisłe koszulki, wcale nie zmalała. Podkreślam po raz kolejny jak przy wpisie o bieganiu, że tu nie chodzi o otyłość IV stopnia, zagrożenie zawałem i problemy z płodnością, tylko o własne poczucie swojej kobiecości. Jeśli całe życie jesteś uosobieniem zgrabnych nóg, brzucha jak stół do bilarda i pięknej pupci, to nie chcesz pogodzić się z czymś, co przekroczyło już dawno linię Twojego biustu, a na tyle przemienia się w kalafior. Jak już wspominałam - przebimbałam sobie całe 7 tygodni nowego roku w towarzystwie chipsów, ciastek i względnie (nie)zdrowego żarcia. Było fajnie, nie ma co gadać. Usprawiedliwiam się tylko brakiem czasu. Teraz pomyślisz - w takim razie Twój tyłek zacznie w końcu wyglądać jak Jowisz, bo doby nie wydłużysz, a obowiązki się nie kurczą. Trafna uwaga. Dodam tylko, że chodziło mi o brak czasu na ogarnięcie swojego żywienia, a nie o ten, który muszę poświęcić na ruch.



Nie da rady zmienić swojej diety, bez poświęcenia jej uwagi. Nie jestem specjalistą i chociaż wiem, że żrąc czekoladę, nie zrzucę wagi, to bardziej potrzebowałam się przyglądnąć szczegółom. Absolutnie nie uznaję żadnych diet - żarcie samej kapusty, woda i jabłko albo 300 kCal i guma miętowa, to zdecydowanie nie dla mnie. Po pierwsze dlatego, że w to nie wierzę. Po drugie dlatego, że na pewno bym nie wytrzymała. Po trzecie - jak już jakimś cudem pozbędę się tego, co krzyczy "hello" znad moich jeansów, to co dalej? Przecież nie będę na sałacie do końca moich dni! Zależało mi więc na tym, żeby przestać fundować sobie czekoladowe płatki z mlekiem na śniadanie, chipsy po obiedzie i kolację w wersji "kiełbaska z patelni" 15 min przed spaniem. Z pomocą przyszła mi kochana Ania z bloga lifestylerka.pl. Dokonała bardzo wnikliwej analizy mojego sposobu odżywiania i trybu życia. Ułożyła mi zdrowe menu z uwzględnieniem lubianych i znienawidzonych przez mnie produktów, dała mnóstwo cennych rad dietetyka, a także niejako uświadomiła, co robię źle.



Jaki jest mój cel?

6 kg do lipca. No dobra, chociaż pięć niech będzie. Do tego oddam boczki w dobre ręce.

Co udało mi się osiągnąć?

1. Na samym początku gotowała tylko wg. zaleceń Ani. Może nie było to codziennie z kartką w ręku, ale przestrzegałam ustalonych przez nią reguł.
2. Zmieniłam mleko 3,2% na 2 %. 0,5 i 0 to nie mleko, tylko biała woda, co ma krowę na etykiecie, więc tyle musi wystarczyć.
3. Piję wodę, sporo. Wcześniej też piłam, ale bez kontroli, a że moja polidypsja jest na poziomie kaktusa, to też nie wiem czy udało mi się dziennie pół butli obalić.
4. Kolację jem maksymalnie 2-3h przed snem. Nie mogę powiedzieć, że nie jem po 18, bo trudno byłoby mi wytrzymać, gdy ślęczę nad książkami do 2 w nocy...
5. Pożegnałam słodkie piwa do filmu na rzecz (maksymalnie) lampki wina.
6. PRAWIE nie jem słodyczy. Zredukowałam je naprawdę do absolutnego - w moim mniemaniu - minimum. Od 26.02 była to KOSTKA czekolady i krem na musie z malin (to było z okazji Dnia Kobiet, więc się nie liczy).
7. Od 40 dni jestem na fast foodowym detoksie. Jeszcze czasem się łezka w oku zakręci, gdy mijam reklamę McDonald's i zdaję sobie sprawę jak długo już dzielimy tęsknotę za sobą.
8. Więcej owoców, więcej warzyw - to akurat jest najprostsze i najprzyjemniejsze zarazem. Ponadto postawiłam na te suszone słodkości oraz ziarna i orzechy.
9. Ćwiczę 2-3x w tygodniu przynajmniej 40 minut. Mel B albo rowerek u Teściowej.
10. Spożywam więcej ryb (wcześniej było to jakiś raz w  miesiącu - aż wstyd się przyznać...), indyka, mniej wołowiny, pożegnałam wieprzowinę.



Grzechy, których się nie wyrzekam:

1. Słodzę kawę dwie płaskie. Forever.
2. Na pewno nie ograniczam się do 1000 kCal, bo jest to dla mnie nierealne, ale staram się nie przekraczać 1500 (odliczając od jedzenia to, co uda mi się spalić ćwiczeniami).
3. Nie wyrzuciłam makaronu (ale przerzuciłam się na pełnoziarnisty!), ziemniaków (spożywam rzadko) i ketchupu. Ograniczyłam - progress.


Droga długa, ciężka i kręta jeszcze przede mną, do idealnej figury brakuje mi jeszcze taaaaaaaak dużo, jednak samo podjęcie tego osobistego wyzwania traktuję jako wielki sukces tego roku. A jak Wasze postanowienia noworoczne? ;-)


You may also like

Brak komentarzy:

DZIĘKUJĘ!

Obsługiwane przez usługę Blogger.