Kupowanie prezentu dla Faceta na jakąkolwiek okazję jest nie lada zagwozdką. Pół biedy jak chłopina się czymś konkretnym interesuje albo w danym momencie jest w potrzebie, ale co kupić komuś kto tak naprawdę ma wszystko? Na okazje typu Święta czy Dzień Chłopaka sprawdzają się opcje "przydatne" i "użytkowe", choć mam znajomą, która przez ostatnich naście razy stawiała na funkcjonalność i tak Mąż dorobił się dywaników do samochodu, koła mierniczego i spodni roboczych. Z jednej strony fajnie, ale z drugiej czy chciałabyś na każdą okazję dostawać balsam na cellulitis, tonik na rozszerzone pory i grube rajstopy? Niby się przydadzą, no ale...

 Naszym głównym problemem jeśli chodzi o kwestię Walentynek jest to, że chcemy się porywać na dopisek "romantyczne". Teoretycznie nie byłoby w tym nic złego, ale to, że dla Ciebie poduszka z Waszym zdjęciem jest słodka i urocza, wcale nie oznacza, że Twój chłopak mieszkający z trzema innymi samcami, będzie wtulał głowę po nocach i całował Twoją podobiznę przed snem. Przedstawiam więc kilka pomysłów na prezenty walentynkowe bez obciachu.



 Klasyka

Jeśli stawiacie na prezenty bez koloru czerwonego i dodatków w serduszka, a ty dalej nie masz żadnego pomysłu, to polecam opcję "standard". Krawat, mucha, koszula lub spinki, perfumy, zegarek, pasek, pendrive, notes, wizytownik, etui na telefon, portfel, szklanki do whiskey + ulubiony trunek, bilety na koncert, gra na PS4, karnet na siłownię, płyta ulubionego zespołu albo książka - sprawdzają się zawsze.



1. / 2. / 3. / 4. / 5. / 6. / 7. / 8.




Drobiazg z uczuciem w tle. 

Z jednej strony nie kupujesz dla Was wisiorków w kształcie połówek serc, w którym Twój ukochany wygląda jak 50Cent w teledysku do "Candy Shop", a z drugiej strony pozostajesz stricte w tematyce nawiązującej do czternastego lutego - do wyboru m.in. książka, kubek, czekoladki albo chocotelegram, Twoje/Wasze zdjęcie w ramce, fotoksiążka ze zdjęciami z wakacji, podkoszulek.

 1. 2. / 3. / 4. / 5. / 6.



Prezent +100 zł. 

Na wyjatkowyprezent.pl lub prezentmarzen.com możemy znaleźć mnóstwo genialnych propozycji, aby wywołać uśmiech na twarzy drugiej połowy. Przejazd Ferrari, kurs kiperski, skok ze spadochronem, lot motolotnią, dzień na strzelnicy czy tradycyjny masaż tajski to tylko kilka z opcji jakie możemy tam znaleźć.




Kiedy zupełnie nie masz pomysłu, to zawsze dobrym rozwiązaniem jest pyszna kolacja i słodkości. Jak dodasz jeszcze do tego czerwoną szminkę, pończochy i koronkową bieliznę, to w ogóle jest full wypas. Tego na pewno nie zapomni, na bank doceni, a ponadto nie będzie musiał ukrywać przed kumplami jak tych dwóch misiów siedzących na serduszku z dopiskiem "love"... Poniżej kilka propozycji cudownej bielizny, w której poczujesz się jakbyś za chwilę miała lepić garnki z Patrickiem Swayze w "Uwierz w ducha". Podpowiedzi jak powinien wyglądać ten idealny dzień dla Niego, możecie znaleźć także u Z filiżanką kawy.


Robicie sobie prezenty czy raczej stawiacie na czas spędzony we dwoje?

Za niecałe trzy tygodnie jedno z moich ulubionych świąt świeckich, czyli Walentynki. Kwestia obchodzenia jest tak sporna jak temat Bożego Narodzenia, które czuć w supermarketach od listopada. Dla jednych to kicz i kolejna okazja do zarabiania pieniędzy na serduszkach, kwiatkach i innych bibelotach, a dla drugich forma tradycji, gdzie w miły sposób można powiedzieć "kocham". Nie trudno domyślić się, że jestem w grupie tych drugich. I w tym wypadku - tak jak było i w przypadku Świąt - przekazuję stanowcze: nie obrzydzaj. Nie obchodzisz? Nie uznajesz? Spoko! Twój związek, to Twoja sprawa. Jak słyszę rzucane z wyższością "my Walentynek nie obchodzimy, bo mamy Walentynki codziennie" w stronę tych, którzy planują kolację czy kino z drugą połową, to szarpie mną jak Emily Rose w filmie podczas egzorcyzmów. Z jednej strony chciałabym te codzienne Święto Zakochanych zobaczyć w ferworze pracy, zmęczenia, płaczących dzieci albo bałaganu w mieszkaniu, a z drugiej strony, co komu do tego, że inny może chcieć przystrajać mieszkanie na czerwono, ładnie się ubrać i dostawać kwiaty?



 Sposobów na spędzenie tego dnia jest cała masa, a wszystko zależy od Waszej inwencji twórczej. Zanim jednak zaprosisz drugą połowę na jazdę dromaderem po wrocławskim zoo, zafundujesz skok na bunggie przy minus piętnastu albo upieczesz tort orzechowy, który wywoła u niego anafilaksję, bo zapomniał Ci powiedzieć, że jest uczulony, rozplanuj to logistycznie i postaw na opcję "realnie" - zarówno pod względem możliwości, warunków pogodowych, kwestii portfela i wspólnych oczekiwań. Poniżej przedstawiam kilka propozycji, które pozwolą Wam na obudzenie w sobie pokładów kreatywności i zabłyśnięcie przed ukochaną osobą czternastego lutego.

Opcja na bogato. 

Jeśli macie możliwości finansowe, a w dodatku opcję z wykrojeniem czasu albo podrzuceniem dzieci do opieki, możecie zaszaleć i zafundować sobie wyjazd!
  • kilka dni w górach lub nad morzem - kto powiedział, że musicie od razu kupować poduszeczkę w kształcie serca albo kubek z Waszym zdjęciem, żeby obchodzić 14 lutego? Czasem ten dzień jest po prostu dobrą wymówką do tego, żeby uciec na kilka dni, naładować akumulatory i pobyć tylko we dwoje tak jak my w Trójmieście.
  • u JusiaczkiOnTour macie przegląd wyjątkowych miejsc na spędzenie czasu z drugą połową. Moim faworytem jest Apartament Sauna w Zameczku Myśliwskim Darz Bór!
  • tanie loty za granicę - weekend w Wenecji albo Mediolanie? Dlaczego nie! My najczęściej korzystamy z fly4free.pl
  • wyjazd zorganizowany - na Grupon.pl możecie znaleźć wiele ofert jak na przykład Walentynki w Paryżu albo Pradze 
  • weekend w SPA, widokowy lot albo narciarskie szaleństwo - postawcie na czas spędzony we dwoje!



Wydatek umiarkowany. 

Gdy nie chcemy upłynnić majątku, a do dyspozycji mamy tylko kilka godzin/jeden dzień.
  • kolacja w restauracji - możecie wybrać tę, do której chodzicie przy wyjątkowych okazjach albo wypróbować czegoś nowego. Może być to zarówno wieczór sushi, kuchnia meksykańska albo degustacja win. Tu najlepiej sprawdzać opinie z tripadvisorem albo szukać ciekawych propozycji na wyżej wspominanym Grouponie, np. szkolenie sommelierskie. Ciekawą opcją dla tradycyjnej kolacji jest posiłek w ciemności.
  • wspólna rozrywka - lista ciągnąca się w nieskończoność jak czas na nudnym wykładzie. Laserowy paintball, gokarty, komedia w teatrze, małe kino albo bilard. Escape room, labirynt luster, dom strachów, strzelnica. Szkolenie nurkowe, masaż, termy, sauna, basen, seans w grocie solnej, partyjka squasha, wieczorek muzyki kameralnej, wystawa w muzeum, wernisaż - jak widać opcji jest mnóstwo, zależy to tylko od Waszych upodobań i inwencji.
  • jakiś czas temu pokazywałam Wam relację z naszej wersji randki, czyli targi książki i Restaurant Week. Sprawdźcie, co Wasze miasto oferuje na ten wyjątkowy dzień!
  • prezent dla drugiej osoby - możesz sprawić niespodziankę Ukochanej osobie i zafundować coś, o czym marzy jak np. lot w tunelu aerodynamicznym czy przejazd Ferrari. 



Cheap version.

  • wersja home made. Kto powiedział, że świętowanie w domu nie może być fajne? Pokazywałam to już w tym poście! Pyszna kolacja (za niedługo możecie spodziewać się ode mnie specjalnej propozycji na ten dzień), dobre winko, film i Was dwoje. Kąpiel przy świecach i masaż z romantyczną muzyką w tle. Czekoladowe founde i partyjka ulubionej gry. Genialna opcja, gdy po całym tygodniu na wysokich obrotach nie macie głowy do biegania po restauracjach czy muzeach. W kolejnych wpisach dowiecie się jak urozmaicić domowe świętowanie.
  • Walentynki od rana - kto nie lubi śniadania podanego do łóżka? Potem spacer po miejscach, które są dla Was wyjątkowe i pyszny obiad, a na koniec dres, koc i herbata we dwoje.
  • Zajrzyjcie też do Izy z Bizimummy - macie 5 sposobów na tanie randkowanie!



Nawet jeśli nie znosisz tego święta, uważasz, że jest przereklamowane, a na fejsbuku ustawiasz status "Wale drinki", miej gest i zrób to dla drugiej osoby. Może ona akurat uwielbia te wszystkie czerwone pierdoły w lutym.
 
A jaki Wy macie pomysł na ten wyjątkowy dzień?

Przyszła Żono, pamiętaj - dobra teściowa jest jak wygrana w totka, błogosławieństwo Boże i lek na raka w jednym. Natomiast zła teściowa to wrzód na dupie Twojego związku, który będzie się jadził do grobowej deski - jej albo Twojej. Myślę, że na tej krótkiej sentencji ten post mógłby się zakończyć, ale nie idziemy na skróty. Zacznijmy od początku: chcesz czy nie - biorąc sobie Małżonka, dostajesz w pakiecie Jego Rodzinę. Niezależnie od tego czy będzie to familia bogata, czy biedna, patologiczna czy z dobrego domu, pełna czy z jednym rodzicem. Od momentu, gdy stajesz na ślubnym kobiercu i przyrzekasz mu te wszystkie ważne rzeczy, Oni stają się częścią Twojego życia. Dobra wiadomość jest taka, że gdy są to wspaniali ludzie, to zyskujesz drugą mamę, drugiego tatę i nowe rodzeństwo. Natomiast zła wiadomość jest taka, że jeśli nie jest to jednak szczyt miłości i słodyczy, to nie wyplenisz tej szarańczy ze swojego domu już nigdy.
  

Rozsiądź się wygodnie w fotelu, weź kawę albo lampkę wina i kontynuuj czytanie. Dzięki temu możesz uświadomić sobie, że nie zostałaś wybrana jako Mojżesz mężatek, który wybawi naród wybrany, czyli tę część społeczeństwa, która ma biust i rodzi dzieci. Nie jesteś jedyna, która rwie włosy z głowy, bo znów teoretycznie spokrewniona z Tobą wariatka zrobi Ci w weekend test białej rękawiczki i sanepidowskie badanie czystości wody. Takich jak Ty są miliony. I chwała Bogu! Przynajmniej nie myślisz, że czymś Go wkurzyłaś, a za to dostałaś plagę egipską (w liczbie pojedynczej). Teściowa to klasyczny rodzaj obejmujący kilka gatunków. Wiele z nich to typowe zwierzęta kosmopolityczne - cholerstwo występuje wszędzie tam, gdzie człowiek - w tym przypadku kobieta. Gdzie się nie ruszysz, to możesz spotkać. Inne to gatunki wymierające - tak mało, że gdy Ci się trafi, to podniecasz się bardziej niż Ci, którzy odkryli, że Latimeria chalumnae jednak żyje. Wiele z nich lubi się krzyżować lub podbierać pojedyncze cechy drugiemu i często nie mieszczą się w klasycznych ramach, które przedstawiam poniżej:

1. Matka Teresa - kobieta, która bardziej przypomina Twoją babcię niż teściową. Jest dobra i ciepła, zawsze wychwala pod niebiosa, karmi Cię smakołykami i powtarza, że jesteś taka chudziutka (kłamczucha). Możesz na nią zawsze liczyć, a główna cecha, którą można jej przypisać to altruizm. No i wielkie serce w pakiecie. Nie czarujmy się jednak - ten model zdarza się niezwykle rzadko. Zbijam piątki z tymi, które tak jak ja wygrały na loterii ;-)

2. Nadgorliwa - jeden z gorszych gatunków, czyli matka-Judasz. Będzie chciała wszystko robić za Ciebie - pranie, zakupy i porządki w szafkach (dodam, że Twoich szafkach). Do tego dodaj wybór tapet do pokoju i złote rady przy opiece nad dziećmi. Będzie za Ciebie wybierać i decydować, pod otoczką odciążenia od codziennych obowiązków. Gdy w końcu subtelnie zasugerujesz, że nie jesteś niepełnosprawnym pisklęciem w gnieździe, potrzebującym wypluwek matki, okażesz się najgorszym człowiekiem świata, bo przecież ona do Ciebie z sercem na dłoni, niewdzięcznico.


3. Zazdrośnica - typ bardzo często sprzężony z synem-jedynakiem lub synem pierworodnym. Ty wciąż pozostajesz tą, która wskakuje na piedestał, na którym jest tylko jedno miejsce - mamusine, oczywiście. Poza tym nic nie umiesz - ani sprzątać, ani prasować, urządziłaś mieszkanie bez polotu, fryzura jakaś taka niedzisiejsza, sukienki mają ładniejsze w butiku na rogu, a z tymi wymyślnymi obiadami mogłabyś w końcu dać sobie spokój. W kategorii wagowej "wrzód na dupie" zawsze ma medal.

4. Lepsza wersja Ciebie - często jest odłamem trójki albo subtelną z nim kompilacją. Typowa Matka Polka, co w niedzielę zaprasza na obiad, zawsze ma posprzątane, a w domu pachnie drożdżowym ciastem. Z bałaganem, który ogarniasz w biegu, ciastem śliwkowym w wersji zakalec i tym, co ugotowałaś na dwa dni, żeby nie tracić czasu, zawsze będziesz gorszą wersją. Może nie da Ci tego bezpośrednio odczuć, ale Mąż całujący rączki za zasmażaną kapustkę, której nie ma w domu, podsumowuje Cię jednoznacznie. Bardziej złośliwa wersja rzuca Ci wymowne spojrzenie z podniesionym w trumfie kącikiem ust, pakując syneczkowi kapustki do słoiczka, bo przecież w domu tego mieć nie będzie.


Walka z teściową jest trochę jak Powstanie Warszawskie - wiadomo, że człowiek przegra, ale jednak nie da się dłużej siedzieć bezczynnie. Nie znaczy to, że lepiej jest przyjmować na klatę to, że ktoś próbuje ustawiać Wasze życie, meble i to, co się dzieje za drzwiami Waszej sypialni, ale chcąc nie chcąc ten babsztyl zawsze będzie matką Twojego Męża i babcią Twoich Pociech. Dobrze być stanowczym, mieć swoje zdanie i twardo je zaznaczać, ale lepiej okraszać je kulturą niż rwaniem włosów z pustego łba rywalki. A tak poważnie - nie taki (dosłownie) diabeł straszny. Pamiętaj: trafienie losu w Superbowl też ma niesamowicie małe prawdopodobieństwo, a jednak ktoś leży teraz na Kajmanach z 1,5 mld $ na koncie, więc kto powiedział, że nie może Ci się trafić teściowa jak w punkcie pierwszym? ;-)


Photo: iqkartka.pl, pinterest.com

Gdy niecały rok temu założyłam tego bloga, który potem przeszedł w stan anabiozy, dodałam wpis o dwóch filmach, pod których wrażeniem akurat byłam. Po jakimś czasie zawiesiłam na drzwiach tego miejsca kłódkę, żeby znaleźć odpowiedź czy to jednak zabawa dla mnie, czy trzeba posprzątać zabawki i sobie pójść. Po kilku miesiącach wróciłam i zrobiłam porządek - kilka rzeczy poszło do śmieci, w tym filmowy post. Bo w sumie na cholerę Wam była klasyczna recenzja, którą możecie przeczytać na filmweb'ie? Nie do końca jednak chciałam, by to wszystko przepadło, bo po roku od momentu, gdy widziałam, to o czym chcę Wam odpowiedzieć, wciąż pozostaję pod ogromnym wrażeniem wieczoru spędzonego w towarzystwie Martini Astri, podczas którego przepłakałam całe 99 minut.

 
W życiu możesz przygotować się na wiele rzeczy, wielu możesz się wystrzegać, na wiele uodpornić, a nawet kupić ubezpieczenie. Przychodzą jednak momenty, w których nie działa polisa, alarm przy drzwiach albo gaz pieprzowy w torebce. Nasze życie i postrzeganie świata podlega ciągłym zmianom - tym, które są dobre i tym, które niekoniecznie przynoszą profity. Tym, które możemy zaplanować i tym, które spadają na nas nieoczekiwanie. Tym, na które mamy wpływ i tym, których nie potrafimy kontrolować. I właśnie w przypadku tych ostatnich pojawia się Twój mózg - naprawdę wyjątkowy organ. Możemy mówić o sercu, uczuciach, emocjach czy duszy, ale to że lubisz kwiatki, zupę ogórkową i jesteś wrażliwy, zależy właśnie od niego. Choć o mózgu nie mówi się wcale tak dużo, to właśnie on warunkuje to, że po prostu jesteś sobą. Znasz to uczucie, gdy jesteś w trakcie tworzenia czy trudnego algorytmu matematycznego i jeśli przerwiesz, nie pójdziesz już dalej? Albo ten moment, gdy siedzisz na kolokwium, widzisz oczami wyobraźnie kartkę z zaznaczonym na pomarańczowo słowem, którego za cholerę nie możesz sobie przypomnieć? Zaczyna dopadać Cię zdenerwowanie i frustracja. A teraz wyobraź sobie, że stajesz w miejscu, którego nie znasz, nie wiesz, w którą stronę powinieneś się udać ani gdzie powinno być to, czego szukasz. Nie pamiętasz jak się nazywasz i jaki jest Twój ulubiony kolor. Nie pamiętasz pierwszych kroków swojego dziecka ani piątej rocznicy ślubu. Nie wiesz, że Ten, który Cię przytula, to Facet Twojego życia. I zaczynasz się najzwyklej w świecie bać. W końcu zapominasz, że to, co odebrało Ci siebie, to po prostu Alzheimer. I Twoje życie nagle zupełnie zmieniło swój kształt.


Choroby, które dotykają mózgu, to największa tragedia jaka może spotkać człowieka. I największe przekleństwo dla najbliższych. Tak, ślubujecie sobie "na dobre i na złe", w "zdrowiu i chorobie", ale czy jesteś w stanie zdeklarować się teraz, że żadna sytuacja nie zmieniłaby Twojej postawy ani Twoich uczuć? Nie miałbyś dość i nie rzucałbyś gorzkich słów, których na pewno będziesz żałować? Na pewno nie zrezygnujesz i się nie poddasz? Jeśli jesteś tego w stu procentach pewien, to opcje są dwie - albo jesteś aniołem, albo po prostu nie masz o tym bladego pojęcia. Żadna szkoła nigdy Cię na to nie przygotuje. Nikt też nie powie Ci, co będziesz wtedy czuć. I co tak naprawdę powinieneś zrobić.

 I chciałabym wiele o tym wszystkim powiedzieć, ale wyszedłby z tego na pewno post-tasiemiec. W zamian za to chciałabym Wam zaoferować obejrzenie dobrego filmu i przeczytanie świetnej książki. "Still Alice" na podstawie "Motyl" Lisy Genovy. W wyjątkowy sposób pokażą Wam jaką frustracją jest utrata poczucia własnej świadomości i jak bolesne jest patrzenie z boku na cierpienie najbliższej osoby. Lekturę wciągniecie w kilka dni, bo z każdej kolejnej kartki będziecie chcieli dowiedzieć się jak choroba postępuje i co dalej dzieje się z człowiekiem. Nie znajdziecie tu naciąganej fabuły czy ckliwych akcji rodem z USA, ale to jeszcze bardziej potęguje dramat sytuacji - tu nic nie trzeba koloryzować. Na pewno nie są to pozycje na podsumowanie trudnego tygodnia czy relaks po kłótni z szefem, ale zdecydowanie jest to spora garstka uwrażliwienia jaką może dać kultura w postaci filmu czy książki.


 Na mnie już czeka następna pozycja tej samej autorki, o której też na pewno Wam opowiem.

W grudniu rozpętał się huragan. Może nie do końca w sieci, gdzie przeszedł co najwyżej jako zimny halny, ale na pewno w mojej głowie. Na świecie jest kilka zjawisk, które szczerze mnie drażnią i wywołują we mnie napływ agresji. Na jednym miejscu na podium stoją hipokryzja i pseudo-specjaliści (o tym mogliście już przekonać się poniekąd z poprzedniego wpisu). Pseudospecjaliści to nic innego jak osoby - powiedzmy szczerze - niedouczone, pozbawione elementarnej wiedzy w zakresie danego tematu, w którym chcą udawać znawców brylujących w dziedzinie. I grudniowy temat, który cholernie mnie wpienił, a który idealnie wpisuje się w kanon z poprzedniego zdania, to opinia na temat szczepionek przeciwko wirusowi HPV. Abstrahując od tego czy tekst wywiadu (w którym Radny Powiatu Poznańskiego stwierdza, że kobiety zarażone wirusem, to po prostu rozwiązłe ladacznice) był zmanipulowany i przeinaczony czy nie, dobrze jest coś wiedzieć na temat tego, który traktuje kobiety w kwiecie wieku jak zboże podczas sianokosów.

 
Wirus HPV czyli co? Wirus brodawczaka ludzkiego. Jego nazwa pochodzi od zmian skórnych w postaci których (między innymi) może występować.

Czy możemy zarazić się drogą płciową? Tak. Prezerwatywy nie dają tu stu procentowego zabezpieczenia (zresztą tak jak i w przypadku innych chorób przenoszonych przez kontakt seksualny), a jedynie nieco zmniejszają szansę na zakażenie.




Czy są inne drogi zarażenia? Tak, mianowicie: wirusy te mogą dawać zmiany skórne takie jak brodawki czy kłykciny kończyste (bardzo nieestetyczne zmiany). Te pierwsze to nic innego jak popularne kurzajki, które mogą występować na palcach dłoni czy stóp. W tym wypadku wystarczy, że dotkniemy osobę (np. uścisk dłoni), która ma już zmiany na rękach, złapiemy skórzany uchwyt w autobusie, ubierzemy sandały siostry, która ma zajęte stopy, naciśniemy klamkę, której wcześniej dotykała chora osoba albo przejdziemy przez basen bez klapek, bo zapomniałyśmy spakować ich do torby. Zakażenie może przechodzić też z mamy na dziecko podczas porodu. Po tym wszystkim warto się zastanowić jak często mieliśmy szanse na zakażenie na podstawie wyżej wymienionych sytuacji i czy faktycznie to właśnie panny lekkich obyczajów są HPV dodatnie.

Czy to znaczy, że jeśli dotkniesz dłonie człowieka z kurzajką, to od razu będziesz predysponować do raka szyjki macicy (lub prącia w przypadku panów)? Jasne, że nie. Wirusy dzielimy na te niskiego ryzyka i te, które zachowują się płatni mordercy - wysokiego ryzyka, czyli onkogenne. Dzięki Bogu, tych drugich jest dużo mniej, bo to m.in. HPV 16 i 18 - najczęstsze i np. 31, 33, 35 - występujące rzadziej. Z drugiej strony - czy jeśli drogą płciową zostaniesz zarażony wirusem, to na pewno tylko tą groźniejszą formą? Nie, bo w ten sposób przenoszone są także HPV 6, 11 czy 42, które należą do grupy niskiego ryzyka i mogą jedynie dać nieładne kłykciny kończyste.

Testy na obecność wirusa. Czy warto wiedzieć? Tak, bo wirus ma sto osiemnaście typów, a mówi się nawet o większej liczbie. Tylko czterdzieści może zakażać błony śluzowe naszych miejsc intymnych, z czego możemy dwoma rodzajami testów wykryć wysoce onkogenne, których mamy dziewiętnaście. Tak, bo niewiedza może doprowadzać do tego, że zarażasz kolejne osoby. Tak, bo pomoże Ci się to w pewnym stopniu przygotować. Jedyna rzecz, o której naprawdę warto pamiętać, to fakt, że bycie HPV dodatnim nie jest równoznaczne z rozwojem choroby - u wielu osób wirus jest w stanie powiedzmy "zimowego snu"; dopiero zachęcony spadkiem odporności może się obudzić. Jednak dużo łatwiej walczyć z czymś, co jest małym kamyczkiem, a nie Mont Everestem.

 

Co do Ciebie należy? Zgłosić się na badanie do lekarza (nic inwazyjnego, nie różni się od normalnej cytologii) przynajmniej dwa dni po zakończeniu miesiączki, w przeddzień nie powinnaś współżyć, wykonywać irygacji, a także używać leków dopochwowych na cztery dni przed. Jeśli jesteś między 25 a 59 rokiem życia i w ciągu 3 ostatnich lat nie miałaś wymazu cytologicznego w ramach ubezpieczenia w NFZ, to całość należy Ci się za free, bez skierowania.

Szczepić czy nie szczepić? O to jest pytanie. Trzeba pamiętać, że Silgard skierowana jest tylko przeciwko HPV 6, 11, 16, 18. Kosztuje 350 zł i zaleca się przyjęcie 3 dawek. Pozostawiam to więc Waszemu wyborowi. Zdania są podzielone - są Ci, którzy uważają, że lepiej dmuchać na zimne, ale też Ci, którzy posiłkują się badaniami o niewydolności jajników. Mimo, że jestem człowiekiem pro-szczepionkowym, to jednocześnie staram się nie nadużywać medykamentów, jeśli nie jest to konieczne, stąd nie szczepię się na grypę każdego roku, bo uważam to za bezsens. Mogę szczerze powiedzieć, że pozostaję neutralna - nie stoję ani z otwartymi drzwiami do kłucia, ani nie będę organizować pikiety mówiącej definitywne nie. Jedyna rzecz, która mi nie pasuje, to że ktoś mi będzie pieprzył bzdety, że jeśli się zaszczepię, to znaczy, że niezła ze mnie latawica, a małe dziewczynki będą mieć w przyszłości podkładkę pod rozwiązłość. Temu mówię stanowcze nie. Ani polityka, ani Pan Radny, ani NFZ czy ktokolwiek inny nie powinni nam zaglądać do sypialni.


 Jeśli ktoś byłby zainteresowany zgłębieniem to podrzucam kilka linków:
http://www.pietrzynski.pl/ - strona Pana Radnego, który zainspirował mnie do stworzenia tego wpisu.
PubMed - gdzie znajdziecie masę publikacji naukowych, zarówno tych, które są za jak i przeciw szczepieniu. Suche fakty, poparte badaniami, żadnej ściemy.
Silgard - charakterystyka preparatu dla dociekliwych.
http://www.hpv.pl/ 


Photo: http://www.medicalnewstoday.com

Blogi ruszyły w medialnym świecie z kopyta, bo ludzie chcieli prawdy. Przejedzeni zmanipulowaną telewizją i gazetami, które największe gówno ubierają w girlandę, uderzyliśmy w Internet. Tam wszystko było prawdziwe, naturalne i obiektywne. I Nam się to podobało. Zgodność ze swoim spojrzeniem na świat bez przyklejonej metki z ceną, którą trzeba zapłacić, jest wciąż najwyżej postrzeganym dobrem (nie tylko) w blogosferze.

Odwiedzamy masę stron, to jasne. Zastanawialiście się, ile razy przeczytaliście jakiś mądry post i wyciągnęliście z niego naukę na przyszłość? Albo ile razy przytoczyliście komuś cytat lub statystyki z jakiegoś wpisu? Czy po niektórych notkach macie odczucie, że dowiedzieliście się czegoś nowego? I teraz najważniejsze - zastanawialiście się czy to wszystko, co jest napisane to prawda?



Trafiłam ostatnio na bloga, który natchnął mnie do napisania tego, co właśnie czytasz. Zagłębiał się częściowo w dziedzinę, która jest mi bliska (toksykologię). I połowa była nieprawdą. Uroczą kompilacją mini-bzdur, bez konsensusu i odniesienia do prawdziwego stanu rzeczy. "Bo amerykański naukowiec powiedział"... Jeden brytyjski "naukowiec" powiedział ponad 20 lat temu, że szczepionki powodują autyzm. I tak, wiem, że wkładam kij w mrowisko, ale wszystkie Mamy, które chcą ze mną dyskutować o słuszności/niesłuszności szczepienia uświadamiam, że - hej! - to nie moje dzieci, możecie robić, co Wam się tylko podoba ;-) Wracając jednak do tematu - załóżmy, że dany post przeczyta 1000 osób. Sądząc po komentarzach, połowa osób rwie włosy z głowy ze strachu zaglądając do talerza i czytając etykiety na produktach spożywczych. I każdy myśli, że jest regularnie truty, na pewno ma "raka" mózgu, oślepnie i dorobi się zaburzeń emocjonalnych po wyżuciu miętowej gumy. Czy to wina czytających? Absolutnie nie, bo nie leży to w naszym obowiązku sprawdzać z encyklopedią w rękach wszystkie treści zamieszczane we wpisach. Czy to wina piszących? Absolutnie tak, bo to leży w naszym obowiązku, aby sprawdzać wszystkie treści zamieszczane w naszych postach. Tym bardziej jeśli chcemy się posiłkować danymi naukowymi - korzystajmy właśnie z nich, a nie z idiotycznych portali, na których odpowiedzią na każdy objaw jest guz mózgu.

Napisałam więc komentarz czysto merytoryczny, podważający z NAUKOWEGO punktu widzenia treści zawarte we wpisie. Odpowiedź autorki?

Blogi lifestylowe stają się ostatnio jednymi z bardziej popularnych. I to jest świetne. Dlaczego? Bo nie muszę być sławną podróżniczką, żeby móc pokazać Wam zdjęcia z pięknego miejsca, które udało mi się odwiedzić. Nie muszę być stylistką, by zaprezentować Wam moją nową kieckę kupioną na rocznicową kolację z Mężem. Nie muszę być krytykiem filmowym, by ocenić to, na czym ostatnio byłam w kinie. Ale jeśli się na czymś zupełnie nie znam, to nie robię z siebie mądrali z okularami na nosie na podstawie dwóch pierdół wyczytanych w Internecie. Mogę zrobić wpis o tym, że orzeszki ziemne są zabójcze - jasne! W końcu to mój blog! Część w to uwierzy, część weźmie mnie za durnia, ale mogę, bo to mój blog. Ale jeśli nie sprawdzę czy one nas naprawdę uśmiercą, a będę przytaczać pseudostatystyki, to już nie sprowadza się do tego, że "tak wolno, bo to po prostu mój blog".



Zaczynamy robić sobie trochę krecią robotę. Pomyślcie, że ten niemerytoryczny wpis dodaje super ekstra ultra znana blogerka lifestylowa. Setki tysięcy wejść na bloga miesięczne i jeszcze więcej fanów na fejsbuku. Załóżmy, że 20 000 osób przeczyta to "naukowe" cudeńko. Niech w tym gronie będzie jedna osoba z portalu medycznego, która stwierdzi, że post zawiera czyste bzdury. Podsyła link na "FUNpage" swojego portalu, który jest jeszcze bardziej lajkowany niż niemerytoryczna blogerka. Dodaje zgrabny komentarz i co? Pada to na czym blogosfera bazuje, a o czym pisałam w pierwszych zdaniach - PRAWDZIWOŚĆ. A do tego Internet przypina Ci łatkę durnia. I po co to wszystko?
 
Nie wiem czy noworoczne postanowienia mają sens. W tym roku po raz pierwszy ich nie zrobiłam i teraz tego żałuję. Gdy zrobisz listę, możesz obserwować swój progres, coś poprawić, skreślić zrobione. Bez kolejnych punktów, które wcale nie muszą być wykonywane w kolejności, rządzi nami chaos. W życiu jest dokładnie tak samo. 2016 będzie inny. Nie mam pojęcia, gdzie podział się ten ostatni rok. Minął tak szybko. Zdałam sobie sprawę, że zostało Nam jakieś sześćdziesiąt kolejnych. Cholernie mało, żeby zdążyć zbawić świat. Bardzo bym chciała, żeby ten rok był przełomowy. Nie wiem czy jest w stanie wnieść do Naszego życia rewolucje, ale chciałabym, żeby przynajmniej przyniósł zmiany na lepsze i stabilizację. To ostatnie jest właśnie tym, o czym skrycie marzę od dłuższego czasu.


Jako kobieta: Zmienić swoje nawyki żywieniowe, zacząć regularnie biegać i zrzucić tę oponę, co się jej przez ostatnie trzy lata dorobiłam. Skorygować swój zgryz i regularnie się badać. Poprawić kondycję skóry. Znaleźć czas na szycie i rozwinąć to. Kupić czerwone czółenka, karmelowy płaszcz na jesień i jeansy typu boyfriend, które chodzą mi po głowie przez ostatnich kilka miesięcy.

Jako żona: Poświęcać Małżowi więcej czasu, nawet kiedy jedyna rzecz, o której myślę, to paść na twarz w dresie z niezmytym tuszem do rzęs. Celebrować niedzielne śniadania, bo są jedyną okazją w tygodniu do wspólnego, spokojnego, niewymagającego pośpiechu poranka. Nauczyć się gotować najlepszy żurek na świecie i regularnie kleić pierogi. Mniej marudzić, rzadziej być jędzą, a częściej doceniać to jaki jest dla mnie pomocny.


Jako studentka: Zakończyć bezproblemowo czwarty rok. Rozwinąć projekt, w którym uczestniczę. Zdobyć nowe umiejętności. Zacząć uczyć się nowego języka. Trenować mózg.

Jako blogerka: Ogarnąć wygląd bloga i nowe logo. Wprowadzić zmiany w kategoriach. Rozbujać cykl #cheapwedding. Dodawać 2-3 posty tygodniowo. Pokazać więcej kobiecej strony. Stworzyć newsletter, poświęcić uwagę funpage'owi i mieć więcej czasu dla innych miejsc w sieci. Może przejść na własną domenę. Współpracować.

Jako człowiek: Poznać nowe miejsca i smaki; przynajmniej raz wyjechać za granicę kraju. Znaleźć czas na czytanie książek i nadrobić zaległe pozycje, które kurzą się na półce. Przynajmniej raz w miesiącu pójść do restauracji, na spacer albo do kina. Znaleźć czas, by odetchnąć. Spełniać marzenia. Udowodnić sobie, że dałam radę.

 
W minionym roku mieliśmy mnóstwo pierwszych razów - pierwszy raz na Wieży Eiffla, pierwszy raz w Azji, pierwszy raz we dwoje nad polskim morzem, pierwszy raz próbowaliśmy ośmiornicy, soku z granatu i owocu flaszowca, pierwszy raz korzystaliśmy z couchsurfing'u, pierwszy raz moczyliśmy nogi w oceanie, pierwszy raz zaadoptowaliśmy dziecko na odległość i dostałam swój pierwszy motocykl. A pierwszą rocznicę ślubu świętowaliśmy na plaży w Maladze, pijąc szampana i jedząc truskawki. Zobaczymy, co przyniesie nam najbliższych 12 miesięcy... ; -)

Obsługiwane przez usługę Blogger.