Możesz iść do kina, wziąć popcorn i dużą colę. Możesz pójść do restauracji lub zrobić zakupy na obiad. Możesz znaleźć bilet na samolot w promocyjnej cenie albo pojechać Polskim Busem do Berlina. Możesz pójść z koleżanką do Starbucksa na kawę i ciastko.
 


Nie będę usprawiedliwiać swojej nieobecności, bo nieregularność to moje drugie imię. Wciąż brakuje mi czasu na to by w stopniu względnym ogarnąć swoją rzeczywistość, nie mówiąc już o jakichś dodatkowych przywilejach, którym jest między innymi blog. Ale dziś nie o tym! Przemieszczamy się do Lwowa - wyjątkowe miasto, niesamowicie klimatyczne i wbrew pozorom wciąż w znacznym stopniu polskie (w okresie międzywojennym było ono trzecim pod względem liczby ludności zaraz za Warszawą i Łodzią). Urzekło mnie przy pierwszej wizycie; wracam tam z niesamowitą radością i pasją.

 Każdy „wpis”, który zaczynam tworzyć w Wordzie, jest długi czas niedokończony. Tak jak i ten. Bo albo nie ma początku, albo pointy, albo skończył mi się humor, który pociągnąłby dalej temat. Dzisiaj jednak nie o tym, tylko o gównianych dniach (i Trójmieście).



 Spotkałam ostatnio znajomą. Nota bene – także YW. Grzecznie pytam jak w małżeństwie, co porabia, czy pracuje. Odpowiada, że na razie jedyne, co wypełnia jej czas, to bycie żoną. Ze wszystkimi tego statusu profitami – rzecz jasna. Wstaje rano (no nie tak znowu rano…), pije kawę, zjada śniadanie, nuda, potem fitness/masaż, kawa z siostrą/przyjaciółką, nuda, obiad dla męża, sprzątanie, nuda, czekanie na męża. Dodaje, że nie wyobraża sobie powrotu do rzeczywistości. I tak sobie myślę – czy to wystarczy?
Obsługiwane przez usługę Blogger.